Motywacja
moja, bez powodu i ostrzeżenia wzięła i padła. Cicho plasnęła o ziemie i
odczołgała się gdzieś na bok, co by się pod nogami nie plątać i żeby
znaleźć ją nie było łatwo.
Od dwóch tygodni nie miałam żadnego dłuższego wybiegania.
Generalnie krótszych treningów też jak na lekarstwo, bo tylko 3 w
zeszłym tygodniu (w sumie 21.6km). Zresztą w długi weekend majowy też
nie poszalałam z bieganiem, bo zimno, bo leje, bo pod górę…
Dzisiaj,
psia krew, też leje, też zimno, szaro i ciemno. Nie to, że boje się
biegania w deszczu, bo nie raz mi się zdarzyło bez większego bólu.
Właściwie nie wiem o co chodzi. Bo ani się nie przeforsowałam ostatnio,
ani mnie nic nie boli, ani się źle nie czuje, a żeby wyjść pobiegać to
się jakoś zebrać nie mogę!
Męczy
mnie to okrutnie, i mam wyrzuty sumienia, że nie mogę wziąć się w garść
i ruszyć tyłek na trasę. Tym bardziej, że doskonale wiem jak dobrze by
mi to zrobiło, jak bardzo by mi to poprawiło humor i uciszyło wyrzuty
sumienia. I co z tego…
Zawinę
się w koc, posiedzę popatrzę jak pada, zjem paczkę ciastek lub dwie, i
podręczę się, że mam beznadziejny słomiany zapał, że z takim podejściem
nie ma szans żebym przebiegła wymarzony maraton, ba! żebym nawet 15 km
przebiegła. I jeszcze sobie zacznę rozmyślać, że jestem gruba i brzydka w
dodatku (ale to dopiero jak skończę drugie opakowanie ciastek!).
Poniedziałek jednym słowem…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz