Samotność
dopada wszystkich bez wyjątku. Prędzej czy później, każdy człowiek
doświadcza chwil, w których czuje się całkowicie osamotniony, bez jednej
bratniej duszy u boku na której mógłby się wesprzeć w momentach
kryzysu.
Ponieważ wciąż nie biegam dłużej niż godzina z hakiem przy jednym podejściu, typowa „samotność długodystansowca” jeszcze przed mną.
Obecnie
doświadczam samotności w mentalnym wymiarze. Poświęcam kolejne godziny,
tygodnie, miesiące na treningi, wylewam wiadra potu i walczę ze swoimi
słabościami. Pojawiają się zarówno kontuzje, z którymi nie wiem jak
sobie poradzić, jaki i doły i blokady psychiczne, które mocno
zniechęcają do działania. Samotność której doświadczam, to uczucie
samotni w przeżywaniu zarówno radości po zakończonym biegu, jak również
osamotnienia w przeżywaniu bólu, zwątpienia, zmęczenia.
Nie jestem większym megalomanem niż reszta społeczeństwa. Nie potrzebuję rzeszy wpatrzonych we mnie kibiców, podziwiających
to moje „widzi misie”, którym jest bieganie. Przyznam jednak, że ogromnym
wsparciem była by chociaż jedna bratnia dusza w moim najbliższym
otoczeniu, która wspierałaby mnie w moich biegowych zapędach i dodawała
otuchy w chwilach kryzysu.
Ostatnio
doskwiera mi totalny brak motywacji. Wszystko mnie dołuje i zniechęca.
Strasznie ciężko znoszę fakt, że nie robię widocznych postępów, że
długie wybiegania kosztują mnie tyle zdrowia i energii, że nękają mnie
ciągle bóle (to w udzie, to w stopie) i nie wiem jak się
ich pozbyć. Wściekam się na siebie, że od kilku miesięcy nie potrafię
odłożyć kasy na sprzęt pomiarowy do biegania i na lepsze buty. Totalna
degrengolada.
Wracam
wczoraj z treningu, ledwo 9 km przebiegłam, a tu już mnie coś w udzie
ciągnie i kuje. Szlag mnie trafia! No bo co do cholery jasnej znowu!
Chce biegać! A nie tracić czas i nerwy na walczenie z bólem. Wróciłam
podłamana, porozciągałam się delikatnie, usiadłam na chwilę i już wstać
nie mogłam- tak bolało.
Pokuśtykałam
cała zła i zniechęcona pod prysznic, nasmarowałam się maścią, i żeby
ubrać skarpetkę musiałam przysiąść bo nie mogłam ustać na bolącej nodze.
Zaskomlałam
coś do mojego Ukochanego Jedynego, że o ja biedna malutka, i że auuuu. A
mój konkubent, zamiast otuchy i pogłaskania po głowie uraczył mnie
mądrością swą nieskończoną, że nic dziwnego, że boli bo
bieganie jest głupie. Głupie, bo nie ma to większego sensu, jeżeli
ludzie robią coś do czego nie są stworzeni i jest to ponad ich siły itp.
itd.
No
to jak mnie szlag nie trafił! Jak we mnie nie zagotowało!!! Dobrze, że
podobno wegetarianie przez to, że nie jedzą mięsa mają niższy próg
agresji, i w sumie szczęście dla Cholery Jednego, że mnie ta noga tak
bolała…Bo jak bym doskoczyła! A tak to walnęłam fochem z półobrotu i
poszłam kwilić po cichutku w kątku i w samotności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz