czwartek, 23 maja 2013

KONTUZJA

Próby zmiany techniki biegu z pięty na śródstopie skończyły się katastrofą.
Po niedzielnym wybieganiu, pozostała mi pamiątka w postaci pierwszej poważniejszej kontuzji w moim sportowym życiu:( Ledwo łażę, nogą ciągam jak herr Flick. I boli jak diabli. Byłam u znachora (ortopedy) dostałam Majamil, Mydocalm i Traumon. Siedzę na tyłku, łykam prochy i czytam urodzonych biegaczy.
I serce mi pęka, bo :
a) bedę miała obsówe w planie treningowym
b) jak ja pobiegnę w niedzielnym Cracovia Interrun;(

Nie utulona jestem dzisiaj w rozpaczy! Chlip

piątek, 17 maja 2013

CISNĘ Z PIĘTY!


 Tytułem wstępu - zawsze truchtam po tym samym lesie. Siłą rzeczy najsystematyczniejszych biegaczy śmigających po tymże samym lesie znam już całkiem dobrze z widzenia.
Biegnę sobie wczoraj raźno (a raczej kuśtykam bo mi się ból uda daje w znaki), a tu nagle z naprzeciwka wbiega w moją trajektorie lotu Pan Biegacz (jeden z tych już opatrzonych) z uśmiechem od ucha do ucha. Uśmiecha się niewątpliwie do mnie, bo po uprzednim rozglądnięciu się stwierdziłam, że na ścieżce oprócz mnie nie ma nikogo innego, ni dzika ni ssaka leśnego. Uśmiech zatem odwzajemniłam, bo kulturalna ze mnie dama, na co do mnie ów pan przemówił - „nie biegaj z pięty dziewczyno”. Okazało się, że obserwuje mnie już od dłuższego czasu, a raczej me daremne zmagania. Ja myślałam, że hasam powabnie niczym nimfa leśna po ścieżkach puszy, a tu mnie Pan Sympatyczny zatrzymuje bo już patrzeć nie może na moją tragiczną technikę. Zgroza!

 Zostałam obdarowana garścią rad, żebym przestała biegać po asfalcie, żeby zwolniła tempo i zaczęła eliminować bieg z pięty.

Przy okazji tej historii znowu wraca do mnie hasło ‘natural running’, które gdzieś ciągle wyłapuje, a to w fachowej prasie czy literaturze, a to w Internecie. I nie wiem jak to mam ugryźć. No bo co jeżeli dla mnie ‘naturalnym bieganiem’ jest bieg z pięty?

To jest sposób w jaki biegam odkąd pierwszy raz ubrałam buty biegowe. Ja po prostu biegnę przed siebie, nie skupiając się nad techniką. Ruszam nogami i przemieszczam się do przodu. I jestem szczęśliwa. A że cisnę z piętki? Czy to takie ważne? Biegnę jak potrafię, instynktownie.

Żeby nie było, że zakuta pała jestem, człowiek zacofany i zamknięty na postęp, to wczoraj poświęciłam całe 10 km na ‘doskonalenie techniki’, czyli próby biegu na śródstopiu. Łatwo nie było, wymagało to ode mnie 100% skupienia, i na pewno nie było dla mnie naturalnym sposobem biegania (jak by można oczekiwać po nazwie tej techniki). Każdy krok musiałam wymuszać, co się rozmija z czerpaniem przyjemności z biegania.


No nic pożyjemy (a raczej - pobiegamy) zobaczymy…

środa, 15 maja 2013

SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA

Samotność dopada wszystkich bez wyjątku. Prędzej czy później, każdy człowiek doświadcza chwil, w których czuje się całkowicie osamotniony, bez jednej bratniej duszy u boku na której mógłby się wesprzeć w momentach kryzysu.


Ponieważ wciąż nie biegam dłużej niż godzina z hakiem przy jednym podejściu, typowa „samotność długodystansowca” jeszcze przed mną.

Obecnie doświadczam samotności w mentalnym wymiarze. Poświęcam kolejne godziny, tygodnie, miesiące na treningi, wylewam wiadra potu i walczę ze swoimi słabościami. Pojawiają się zarówno kontuzje, z którymi nie wiem jak sobie poradzić, jaki i doły i blokady psychiczne, które mocno zniechęcają do działania. Samotność której doświadczam, to uczucie samotni w przeżywaniu zarówno radości po zakończonym biegu, jak również osamotnienia w przeżywaniu bólu, zwątpienia, zmęczenia.


Nie jestem większym megalomanem niż reszta społeczeństwa. Nie potrzebuję rzeszy wpatrzonych we mnie kibiców,  podziwiających to moje „widzi misie”, którym jest bieganie. Przyznam jednak, że ogromnym wsparciem była by chociaż jedna bratnia dusza w moim najbliższym otoczeniu, która wspierałaby mnie w moich biegowych zapędach i dodawała otuchy w chwilach kryzysu.

Ostatnio doskwiera mi totalny brak motywacji. Wszystko mnie dołuje i zniechęca. Strasznie ciężko znoszę fakt, że nie robię widocznych postępów, że długie wybiegania kosztują mnie tyle zdrowia i energii, że nękają mnie ciągle bóle (to w udzie, to w stopie)  i nie wiem jak się ich pozbyć. Wściekam się na siebie, że od kilku miesięcy nie potrafię odłożyć kasy na sprzęt pomiarowy do biegania i na lepsze buty. Totalna degrengolada.

Wracam wczoraj z treningu, ledwo 9 km przebiegłam, a tu już mnie coś w udzie ciągnie i kuje. Szlag mnie trafia! No bo co do cholery jasnej znowu! Chce biegać! A nie tracić czas i nerwy na walczenie z bólem. Wróciłam podłamana, porozciągałam się delikatnie, usiadłam na chwilę i już wstać nie mogłam- tak bolało.

Pokuśtykałam cała zła i zniechęcona pod prysznic, nasmarowałam się maścią, i żeby ubrać skarpetkę musiałam przysiąść bo nie mogłam ustać na bolącej nodze.

Zaskomlałam coś do mojego Ukochanego Jedynego, że o ja biedna malutka, i że auuuu. A mój konkubent, zamiast otuchy i pogłaskania po głowie uraczył mnie mądrością swą nieskończoną, że  nic dziwnego, że boli bo bieganie jest głupie. Głupie, bo nie ma to większego sensu, jeżeli ludzie robią coś do czego nie są stworzeni i jest to ponad ich siły itp. itd.

No to jak mnie szlag nie trafił! Jak we mnie nie zagotowało!!! Dobrze, że podobno wegetarianie przez to, że nie jedzą mięsa mają niższy próg agresji, i w sumie szczęście dla Cholery Jednego, że mnie ta noga tak bolała…Bo jak bym doskoczyła! A tak to walnęłam fochem z półobrotu i poszłam kwilić po cichutku w kątku i w samotności.


poniedziałek, 13 maja 2013

MOTYWACJA PADŁA I LEŻY

Motywacja moja, bez powodu i ostrzeżenia wzięła i padła. Cicho plasnęła o ziemie i odczołgała się gdzieś na bok, co by się pod nogami nie plątać i żeby znaleźć ją nie było łatwo.
Od dwóch tygodni nie miałam żadnego dłuższego wybiegania. Generalnie krótszych treningów też jak na lekarstwo, bo tylko 3 w zeszłym tygodniu (w sumie 21.6km). Zresztą w długi weekend majowy też nie poszalałam z bieganiem, bo zimno, bo leje, bo pod górę…
Dzisiaj, psia krew, też leje, też zimno, szaro i ciemno. Nie to, że boje się biegania w deszczu, bo nie raz mi się zdarzyło bez większego bólu. Właściwie nie wiem o co chodzi. Bo ani się nie przeforsowałam ostatnio, ani mnie nic nie boli, ani się źle nie czuje, a żeby wyjść pobiegać to się jakoś zebrać nie mogę!
Męczy mnie to okrutnie, i mam wyrzuty sumienia, że nie mogę wziąć się w garść i ruszyć tyłek na trasę. Tym bardziej, że doskonale wiem jak dobrze by mi to zrobiło, jak bardzo by mi to poprawiło humor i uciszyło wyrzuty sumienia. I co z tego…
Zawinę się w koc, posiedzę popatrzę jak pada, zjem paczkę ciastek lub dwie, i podręczę się, że mam beznadziejny słomiany zapał, że z takim podejściem nie ma szans żebym przebiegła wymarzony maraton, ba! żebym nawet 15 km przebiegła. I jeszcze sobie zacznę rozmyślać, że jestem gruba i brzydka w dodatku (ale to dopiero jak skończę drugie opakowanie ciastek!).

Poniedziałek jednym słowem…